Aaaaaaaaa! Mały w końcu śpi, można pisać!
Jak już wiecie z poprzedniego wpisu, na początku stycznia urodził mi się synek. Chociaż zdjęć ma mnóstwo i wygląda jak standardowe niemowlę, to nie będę wrzucać tych zdjęć. Nie chcę upubliczniać wizerunków niepowiązanych z blogiem osób, nawet jeśli są niemowlakami i nie da się ich odróżnić od innych. W zamian wrzucam małe, słodkie kotki.
Wiem, że dużo osób miało ból dupy o posiadanie dziecka przez dwie osoby z ASD. Od razu powiem, że mały ma się dobrze, nikt się nad nim nie znęca, jest wesoły i dużo gada. Wizytację już mieliśmy i wszystko zostało pozytywnie ocenione. Proponuję przekierować swoją troskę na rodziny stosujące przemoc oraz te, które leczą autyzm głodówkami i wlewami z wybielacza (czyli też stosujące przemoc).
Na początku opowiem wam o wspaniałej przygodzie, jaką była wizyta na porodówce. Na szczęście udało mi się uniknąć jej w okresie świąteczno-sylwestrowym, chociaż mieliśmy trochę nadzieję, że nasz synek będzie pierwszym Polakiem urodzonym w 2018 roku. Nie udało się, ale nie szkodzi, to nie był cel do osiągnięcia, tylko taka ewentualna ciekawostka.
Całość porodu, od pierwszych skurczy do narodzin, zajęła mi 29 godzin - od 4:04 jednego dnia, do 9:15 następnego. Oczywiście nie było tak, że cierpiałam straszliwe męki przez ten cały czas. Nieee, tak źle nie było. Przez pierwsze 19 godzin skurcze się stopniowo nasilały, aż w końcu około godziny 23 były już naprawdę konkretne. Po 2 w nocy pojechałam do szpitala, ponieważ na szkole rodzenia kazali się zgłaszać jak skurcze będą się pojawiać co 5 minut. Zabrałam ze sobą walizkę, książeczkę przebiegu ciąży, wyniki badań i papier od psychiatry dotyczący Aspergera i możliwych nietypowych reakcji w sytuacjach stresowych.
Kontakt z personelem medycznym w nocy potwierdził moją opinię o tym, że potrzebna jest naprawdę solidna edukacja społeczeństwa w tematyce spektrum autyzmu. Zostałam potraktowana jak niespełna rozumu. Miałam wrażenie, że nie jestem nudną 30-latką z mężem, kotem i kredytem na mieszkanie, ale mało sprawną intelektualnie gówniarą, która puściła się w krzakach z nie wiadomo kim. Podczas przyjęcia do szpitala należy wypełnić i podpisać całą masę papierów - normalka. Padło wówczas pytanie, czy jestem częściowo lub całkowicie ubezwłasnowolniona, co było według mnie totalnym chamstwem. Ojca dziecka też o dziwo znałam, łącznie z peselem na pamięć.
Zaprawdę powiadam wam, wizyta w banku i w USC była dużo przyjemniejsza.
Żeby nie szkalować szpitala do końca, to dodam jeszcze, że podczas wizyty dotyczącej gojenia się rany po cesarce zostałam potraktowana zupełnie inaczej. Miałam w karcie wypisu wpisane ZA, co nie uszło uwadze położnych. Opowiadały mi o dzieciach znajomych i sławnych ludziach z ZA, że to świetna sprawa, a czasem i geniusz. Ten sam szpital, zupełnie inne nastawienie. Chociaż traktowanie mnie jak świra też miało dobre strony, mianowicie dostałam piękną, pojedynczą salę, do której moja rodzina miała całodobowy dostęp.
Jak wyżej wspomniałam, poród odbył się droga operacyjną. Kiedy przyjechałam do szpitala, była prawie 3 w nocy, silne skurcze co 5 minut... i zero postępu porodu. Potem skurcze się nasilały, darłam się na cały regulator co minutę, ale nadal nic się nie działo. Ustalono, że zrobią mi cięcie. O 8 rano, kiedy wariowałam z bólu i wkłuwanie igły było dla mnie niczym wbijanie gwoździa, a cewnik płonął żywym ogniem, przyszedł lekarz i stwierdził, że to dopiero początek porodu. A myśmy mieli wrażenie, że zanim zabiorą mnie na salę, to zdążę sama urodzić.
Tak naprawdę to nigdy bym sama nie urodziła. Synek był mocno okręcony pępowiną i nawet się nie zsuwał. Nie miałam tego słynnego opadu brzucha ani rozwarcia szyjki macicy. W końcu dowiedziałam się, dlaczego pod koniec ciąży czułam ruchy tylko z jednej strony - mały nie mógł się ruszyć. Dobrze zrobił, że nawet nie próbował, bo mógłby się udusić.
W końcu o 9 zabrali mnie na salę operacyjną. Podanie znieczulenia w kręgosłup było koszmarne, ale kiedy zaczęło działać, to było wspaniałe uczucie. W końcu przestało boleć. Piętnaście minut później urodził się mój synek i dostał 10 punktów na 10 możliwych. Był całkowicie zdrowy i nawet nie przyduszony - mądry chłopak nie próbował się ruszać. Jedynym problemem był brak kawałka ucha i czerwone ślady na skórze po pępowinie. Ucho, kiedy poczuło dostępne miejsce, odrosło do końca. Ślady na skórze powoli zanikają.
Cóż, tym razem miałam szczęście.
Początkowo opieka nad niemowlęciem była koszmarna, ponieważ nie odróżniało dnia od nocy, nie miało wyrobionego rytmu i wszystko uznawało za zamach na jego życie. Obecnie ma już swój plan, wie że zmiana pieluchy to dobra rzecz, całkiem ładnie śpi w nocy i lubi kąpiele. Moje dziecko jest bardzo kontaktowe, uśmiechnięte i gadatliwe. Uwielbia kontakt wzrokowy, domaga się rozmów, zabaw i śpiewania piosenek. Dużo mówi po swojemu, potrafi powiedzieć ghhhh , łała , auuu i le. Mówimy nawet na nie w skrócie Le.
Posiadanie dziecka jest całkiem spoko sprawą, tylko ciężko coś zrobić w domu, bo rzadko kiedy śpi dłużej w ciągu dnia. Koty i psy zareagowały całkiem pozytywnie. Na początku było trochę strachu i rezerwy, ale nie w jakimś strasznym stopniu. Obecnie młody śpi sobie razem z kotem w ramach profilaktyki alergii i astmy. No i oczywiście w ramach nauki miłości do zwierząt.
Cieszę się, że już nie jestem w ciąży, bo było to bardzo męczące, zwłaszcza pod koniec. Wydarzyło się jednak parę pozytywnych rzeczy. Pierwsza to oczywiście narodziny syna, co jest chyba oczywiste. Kolejna to odkrycie, dlaczego cały czas chce mi się spać i mam problemy z koncentracją. Jestem znana z tego, że mogę spać zawsze i wszędzie. Zastanawiałam się nawet, czy mam jakąś narkolepsję, bo nawet leczenie Hashimoto nie pomagało (jednym z objawów jest właśnie senność). Dzięki badaniom przesiewowym w kierunku cukrzycy ciążowej okazało się, że moim problemem są spadki poziomu cukru we krwi. Obecnie zamulam dużo mniej i nawet jestem w stanie coś zrobić.
Fajnie było też stracić w tydzień 15 kilogramów (dziecko w zalewie + okropna opuchlizna). Po ciąży straciłam też apetyt prawie do zera, ale jedynym skutkiem tego jest oszczędność na jedzeniu.
Czy chciałabym mieć kolejne dziecko?
Nie. Nie chodzi tu wcale o kwestie finansowe ani o to, że sobie nie radzę z opieką. Radzę sobie, a nad finansami można popracować. To w dużej mierze kwestia chęci. I już nawet pomijając to, że w tym wspaniałym prorodzinnym państwie moje dziecko ma 920. (dziewięćset dwudzieste) miejsce do żłobka. Są gorsze problemy.
Miałam cholerne szczęście, że urodziłam zdrowe dziecko, że w szpitalu zrobili mi cesarkę bez większego oporu, a moja lekarka robiła mi USG na każdej wizycie. Miałam cholerne szczęście, że pracowałam do trzeciego trymestru na umowę o pracę i teraz mogę dostawać zasiłek macierzyński z ZUSu.
Obecnie panujący nam rząd (na który nie głosowałam) postanowił to zmienić. Już niedługo będzie można zwalniać z pracy kobiety w ciąży. Strach zachodzić. Jeśli jeszcze okazałoby się, że tym razem loteria przebiegła mniej pomyślnie i tym razem płód nie miałby mózgu, nerek, płuc... no cóż, mój problem. Musiałabym czekać kilka miesięcy i urodzić dziecko z wadą letalną, które umarłoby zaraz po urodzeniu. Na tej stronie można obejrzeć sobie przykłady takich wad - ostrzegam, że widok może być drastyczny, a ja mam trochę kultury, więc nie wklejam obrazków tutaj.
Hospicjum perinatalne? Hahahaha!
Jeśli wada okazałaby się duża, ale nie śmiertelna, to... po raz kolejny hahahaha. Mój problem, niepełnosprawni po urodzeniu nikogo nie obchodzą. Ciąża pozamaciczna? Sory, czekamy na rozwalenie jajowodu i krwotok. Zaśniad groniasty? Miłej zabawy z nowotworem. A jeśli miałabym nowotwór nie-zaśniadowy i przy okazji zaszłabym w ciążę, to spotkałby mnie przywilej w postaci możliwości wybrania sobie wieńca i nagrobka.
Mogłabym powiedzieć, że pierdolę to wszystko i idę się wysterylizować. A dupa, też nie wolno! W tym kraju tylko mężczyźni mogą zrobić sobie bezproblemowo wazektomię. Mogą też kupić sobie viagrę bez recepty i nikogo nie obchodzą możliwe powikłania kardiologiczne. Kobiety muszą jechać za granicę lub użerać się z receptami w kraju.
Jedna z moich kotek ma właśnie ruję i za tydzień czeka ją zabieg sterylizacji, obecnie dostaje tabletki na zatrzymanie rui. W tym pojebanym kraju moja kotka ma lepsze prawa reprodukcyjne ode mnie. Może dostać leki hormonalne i antykoncepcyjne bez pieprzenia się z klauzulami sumienia. Może mieć bezproblemowo i od ręki zrobioną sterylizację, a nawet aborcję - bez wyjazdu za granicę. Kobieta w Polsce nie ma takich praw.
Nie chcę mieć więcej dzieci w takich warunkach. W minioną niedzielę byłam na proteście pod lokalną kurią, a w piątek wybieram się na demonstrację, żeby sprzeciwić się traktowaniu polskich kobiet jak gówno. Zachęcam do udziału. Jeśli kogoś wkurwia coraz mocniejsze wpieprzanie się Kościoła do polityki i nie uważa się za osobę wierzącą, może rozważyć apostazję. A jeśli lubicie się pomodlić, ale wkurwia was Kościół Katolicki, to podpowiem, że istnieją inne odłamy chrześcijaństwa, które zajmują się swoimi sprawami zamiast polityką.
Jak komuś ma problem z tym wpisem, to przypominam, że piszę to, co mi się podoba. Wystarczy przesunąć stronę do góry.