Nigdy się nie pchałam na wysokości. Najlepiej czuję się na ziemi lub w wodzie. Pływanie wpław lub kajakiem jest super, ale nie wspinaczka, nie wyginanie ciała w powietrzu. Nigdy nie wchodziłam wysoko na drabinki, a stanie na rękach na wuefie wywoływało u mnie potężny atak paniki. Na łańcuchach w górach byłam raz i więcej nie chcę. Za to byłam kupę razy na kolejkach i młotach w wesołym miasteczku, bardzo mi się podobało.
Jeśli chodzi o aktywności typu skakanie na sznurku, to póki co miałam okazję uczestniczyć w nich raz. Było to w roku 1999 na wycieczce szkolnej. Zeskakiwaliśmy wtedy z 20-metrowego mostu w Rutkach koło Żukowa. Postać na poniższym zdjęciu to ja we własnej osobie. Nie było wtedy aparatów cyfrowych, dlatego widać co widać. Musicie mi uwierzyć na słowo.
Most odwiedziłam ponownie w zeszłym roku, kiedy pojechałam na wyprawę Jarem Raduni. Trasa jest dość hardkorowa, bo idzie się cały czas zboczem o sporym nachyleniu. Wszędzie leżą poprzewalane drzewa, przez które należy przejść górą lub dołem. Nieraz trzeba się czołgać. Prędkość na tej trasie to jakieś 1 km/h. Pieszo oczywiście. Rowerem nie da się przejechać.
Parki linowe widywałam do tej pory głównie jako atrakcję dla dzieci. O parkach dla dorosłych dowiedziałam się przy okazji poszukiwania sposobów na aktywność fizyczną. Okazało się, że to, co brałam do tej pory za poligon koło torów kolejowych, to tak naprawdę ogólnodostępny park przygody. Fajnie, blisko, nic tylko iść. No to poszliśmy tam z Sysadminem wczoraj. Nie brałam ze sobą aparatu i bardzo dobrze wyszło. Po przejściu 1/3 trasy zaczął lać deszcz. Z aparatu nic by nie zostało, a do tego by tylko przeszkadzał. To był mój debiut w parku linowym, więc bez fotografowania było mnóstwo emocji. Jeśli pójdę tam kiedyś ponownie i będzie ładna pogoda, to umocuję sobie porządnie aparat w jakims stabilnym miejscu i porobię foty. Dzisiaj wstawię cudze.
No dobra, ostatnia moja fota. Oto moje rany siniaki odniesione w bojach, które pokazuję wam z dumą . Jako link, bo nie chcę świecić ryjem na blogu. Przy okazji: jeśli kiedykolwiek będę wychodzić za mąż, to na pewno nie założę jedynie słusznej sukni bez rękawów. Uszyję sobie taką z długimi i szerokimi rękawami.
No a teraz konkretnie o parku linowym.
Przede wszystkim różni się to od chodzenia na łańcuchach tym, że nie da się spaść. Cały czas jest się przypiętym do stalowej liny i nawet, jeżeli noga się powinie, to po prostu zawiśniemy w powietrzu. Przez wejściem na górę jest szkolenie z przypinania pasów i testowe przejście po przeszkodach umieszczonych jakiś metr nad ziemią. No a potem można już wchodzić na właściwą trasę. W parku, w którym byłam, są dwie trasy dla dorosłych - łatwiejsza (krótsza) i trudniejsza (dłuższa). Początek jest ten sam i po kilku przeszkodach można się zdecydować, czy idzie się w prawo, czy w lewo. My poszliśmy w prawo, na trudniejszą trasę. Chwilę później zaczął padać deszcz i lał tak do samego końca.
Przeszkody wyglądają tak jak na poniższym filmiku:
Bujające się podesty? Spoko. Dwudziestometrowy spacer po gołej linie? Luzik. Najgorsze pojawiło się jednak mniej więcej po 2/3 trasy i wyglądało tak:
Po wejściu na drugą pętlę spadłam i zaplątałam się nogami w sznury. Ogarnęła mnie panika i zaczęłam drzeć ryło na pół parku. Bozia głosu nie żałowała, więc było naprawdę głośno. Zleciała się obsługa i patrzyła jak podciągam się do podestu. Wygramoliłam się na górę i dalej się wydzierałam, bo miałam nogi oplątane na wysokości ud linami, które ściągały mnie z platformy. Na szczęście udało mi się wyplątać, ale musiałam jeszcze chwilę sobie posiedzieć i poryczeć. Pętle przeszłam w końcu w dość dziwaczny sposób: siadałam na jednej, kładłam się na plecach, zarzucałam nogi na kolejną i przeskakiwałam do przodu. Najgorzej było na sam koniec, bo siedziałam na pętli jakieś 0,5-1 metra pod poziomem platformy. Musiałam zarzucić nogi bardzo wysoko i podciągnąć się na nogach. I tak, były wrzaski.
Potem było kilka przeszkód podobnych do tych po prawej, czyli mostkopodobne. Przeszłam je bez większego problemu. Najgorsze są jednak pętle i trójkąty.
Pod koniec pojawiły się trudniejsze przeszkody, które wcześniej nie sprawiłyby mi problemu. Jednak wcześniej ogarnęła mnie panika, która nie do końca zeszła. Skończyło się tak, że instruktor stał na kolejnej platformie i mówił mi jak stawiać nogi, a ja szłam i płakałam, że się boję. Po drodze zaplątały mi się jeszcze włosy w bloczek i but utknął w sznurowej pajęczynie. No ale w każdym razie przeszłam całość sama. Mogło być gorzej. Podobno czasem trzeba ludzi ściągać w połowie trasy, czasem przeklinają, rzucają się, czasem też trzeba ich długo uspokajać.
Z ostatniej platformy można zejść po drabinie lub zeskoczyć. Sysadmin bał się skoczyć, więc zszedł. Ja zeskoczyłam, ale za to wcześniej się wydzierałam, więc ostatecznie wyszło po równo. Skok wyglądał tak:
Skok sam w sobie nie jest straszny. Najgorzej jest zrobić krok w przepaść, bo to wbrew wszelkim instynktom samozachowawczym. Ale potem jest już fajnie.
Na koniec poszliśmy na zjazd tyrolką, czyli po prostu na uprzęży umocowanej na linie. To w ogóle nie było straszne. Najgorsze było to, że instruktor przypadkowo walnął mnie w oko i wyleciała mi soczewka. Dobrze, że pod koniec, a nie na przeszkodach dwadzieścia metrów nad ziemią. Wtedy musieliby mnie ściągać, a tak tylko wracałam na ślepo.
Jeśli chcecie się wybrać do Kolibek, to polecam. Atrakcje są niezłe, a obsługa bardzo miła i pomocna. Najlepiej ubrać się w wygodny dres i porządne buty. Mogą być adidasy, ale glany będą jeszcze lepsze, bo mają gruby bieżnik. Biżuterię najlepiej zdjąć, bo jest spora szansa zerwania, w najgorszym razie uduszenia.
Po wizycie w parku mam parę siniaków na ramionach, ale nic mnie nie boli. Sysadmina za to boli wszystko. Nie jestem pewna, czy wybrałabym się ponownie na tego typu wspinaczki, ale chyba jednak tak. A może wahadło w Rutkach?
Lubicie takie rzeczy?